Woah. Wróciłam z Edynburga (który jest PIĘKNY, a Vodh jest super :D), latanie jest fajne, rok akademicki się zaczął, pora rozpocząć prokrastynację. Obiecałam Irinowi notkę pochwalną i niniejszym słowa dotrzymuję. Będzie dużo linków.
Dawno dawno temu, jakiś marketingowy geniusz wpadł na arcyzły plan. Wymyślił, że nie ma lepszej formy zareklamowania zabawek niż stworzenie serialu animowanego reklamujące rzeczone zabawki. Jak wymyślił tak uczynił, rozpoczynając długą serię mniej lub bardziej udanych kreskówek sprzedających wszystko - od klocków lego począwszy, poprzez bączki aż do gier karcianych. Jakiś czas temu jedna z takich franczyz doczekała się nowej serii. I internet oszalał.
My Little Pony: Friendship is Magic zawładnęło sercami tłumów. Tłumy, jak się okazało, w dużej mierze składają się z mężczyzn w wieku 18-30 lat. Przyznaję, że i ja jestem zachwycona kucykami, z radością wyczekuję kolejnych odcinków, przeglądam fanarty, fanfiki i tak dalej. Skąd tak duża popularność wśród starszych widzów? Powodów może być kilka - ot choćby wspomnienia dzieciństwa, czy specjalnie umieszczone przez twórców żarty skierowane do dorosłych. Akurat w tym przypadku śmiem twierdzić, że główny powód jest znacznie mniej skomplikowany - to po prostu jest bardzo dobra kreskówka. Lauren Faust z ekipą odwaliła kawał dobrej roboty. Postaci są nadzwyczaj sympatyczne, interesujące i ekspresyjne, świat ciekawy, historia może nieszczególnie ambitna, ale przyjemna i nie obrażająca inteligencji widza. Ale jest jeszcze jedna rzecz, o której praktycznie się nie mówi, a która - moim zdaniem - bardzo przyczyniła się do spopularyzowania produkcji takich jak Kim Possible, część filmów Disneya, Harry Potter czy właśnie My Little Pony: Friendship is Magic.
Gigantyczny. Potencjał. Twórczy.
Dostajemy świat. Świat jest zarysowany dość ogólnie, ma kilka głównych zasad, dwie-trzy niezbyt szczegółowo opisane lokacje, z reguły też delikatnie zarysowaną mitologię - bez wchodzenia w szczegóły, ale dość by odróżnić ten świat od setek innych. Ponadto dostajemy paczkę bohaterów. Postaci te mają wyraźnie zarysowane charaktery, w dodatku nie sprowadzające się do jednej jedynej cechy - powiedzieć o takiej Fluttershy, że jej jedyną cechą jest nieśmiałość, byłoby dużym nieporozumieniem. O takich postaciach zwykłam mówić, że są "żywe" - prawdopodobne, przekonujące (świetna animacja mimiki bardzo tu pomaga). Co ważne, nie znamy wszystkich szczegółów dotyczących życia postaci, w szczególności ich przeszłości - podobnie jak w przypadku świata, mamy tu jedynie parę ogólników. I żeby nie zabrakło wisienki na tym torcie, dodajmy jeszcze całe stado różnorodnych postaci epizodycznych, całe to tło, o którym wszystko co wiemy to że jest.
Po prostu jedna wielka piaskownica dla twórczego umysłu. Z takim zestawem można zrobić wszystko - sprowadzić zombie, oddelegować do obrony Imperium, wysłać na wojnę, zmienić płeć, porozmyślać nad reakcjami postaci na pewne kanoniczne wydarzenia, wybrać się w podróż w przeszłość, pobawić się w crossover, albo po prostu pozwolić bohaterom na odrobinę niewinnej radości. I mogłabym tak długo, a nawet nie tycnęłam fanfików. Znaczy, skłamałam - w trakcie pisania tej notki wpadłam na wyjątkowo uroczy fanfik o dwóch postaciach z tła, w kwestii których prawie cały fandom zgodnie twierdzi że są parą.
Twórczość fanowska ma wiele zalet dla wszystkich zainteresowanych stron (ma też parę wad, ale to zaraz). Przede wszystkim, pozwala wyżyć się twórczo - a człowiek generalnie jest istotą bardzo kreatywną, tylko czasem nie ma dobrego ujścia. Umiejscowienie historii/obrazka w świecie wytworzonym przez kogoś innego bardzo ułatwia sprawę - nie trzeba wszystkiego wymyślać od podstaw, można skoncentrować się na szczegółach, lukach pozostawionych przez twórców, elementach tła. Dla zwykłego przeglądacza internetu takie doklejki do animowanego świata są też wyjątkowo miłe w odbiorze - dopełniają własne wyobrażenia, prowokują nowe pomysły znacznie silniej niż w przypadku nieznanych światów.
Kluczowe tu są dwie rzeczy. Po pierwsze - wspólny kontekst, dzielony przez twórców serii właściwej, fanów-twórców i fanów-odbiorców. Jak pisałam, ułatwia to odbiór - chętniej i szybciej spodoba nam się coś, co już znamy - ale też sprawia, że świat kreskówki staje się bogatszy, ciekawszy. Setki, tysiące ludzi na świecie codziennie dodaje mały kawałek od siebie. Oczywiście, sporo z tego nie jest warte szczególnej uwagi, ale zdarzają się również perełki, które z kolei inspirują kolejne pomysły i tak dalej i tak dalej. Przy czym sami twórcy serii czerpią nieraz z sugestii fanów, jak choćby w przypadku Derpy Hooves. Drugim kluczowym elementem są niedopowiedzenia pozostawione w oryginalnym produkcie. Weźmy taką Lunę, która w ciągu całej pierwszej serii wypowiedziała całe dwie linijki tekstu (nie liczę tu jej wystąpień w trybie Nightmare Moon), a jest jedną z ulubionych postaci fandomu. Wiemy o niej niezwykle mało - tyle, że zbuntowała się przeciw siostrze i odsiedziała swoje tysiąclecie na księżycu. O jej charakterze, marzeniach, lękach, motywach jej działań? Prawie nic. Cudowne pole do gdybania!
Jak pisałam wcześniej, nie tyczy się to wyłącznie kucyków, choć one są obecnie najbardziej popularne. Ten sam mechanizm zadziałał w przypadku Harrego Pottera i Kim Possible (tutaj głównie w kwestii pairingu Kim/Shego, ale cóż). Osobiście uważam, że to genialna rzecz, dająca wiele radości i silnie przedłużająca żywotność danej produkcji. Ma jednak swoje wady - Disney, o ile się nie mylę (brakuje mi źródeł, ktoś byłby w stanie potwierdzić?) pluje się na fanarty/fanfiki mogące "narazić wizerunek marki" (znaczy zawierają seks, przemoc, czy cokolwiek w tym guście), wielu autorów także mniej lub bardziej sprzeciwia się fanowskiej twórczości. W sumie nie dziwię się - umysły fanów (częściej fanek, chociaż faceci też potrafią mieć nieźle zryte pod czaszką) potrafią wytworzyć takie koszmarki, że też bym nie chciała żeby używali do tego moich pomysłów. Dla fanów zaś zagrożeniem jest zbyt wielka zależność od cudzych światów. Przyzwyczajeni do tworzenia na bazie istniejących produkcji, będą mieli duży problem w wymyśleniu czegoś całkowicie własnego.
Bogowie, zaczęłam od kucyków, skończyłam na fanfikach. Nie macie POJĘCIA ile stron przejrzałam w międzyczasie, czy to w poszukiwaniu fanartów, czy szukając tej przeklętej Disneyowskiej polityki w kwestii fanowskiej twórczości. Żeby nie zmarnować mojej ciężkiej pracy jeszcze parę obrazków dla ciekawskich.
Uwielbiam motyw relacji uczeń/mentor, niekoniecznie w kontekście romansu. Twilight i Celestia są pod tym względem wyjątkowo urocze.
Siostry, czyli uczłowieczone Celestia i Luna
Więcej Celestii i Twilight
Teh cuteness
Więcej uczłowieczonej ekipy, w tym Lyra i Bonbon (they're cute, aren't they?)
WSZYSCY czyli plakat z tegorocznego ComicConu
Zwyczajowo, mam niejasne wrażenie, że w którymś momencie zaczęłam bredzić. W razie czego przepraszam.