wtorek, 23 sierpnia 2011

Wakacje? Jakie wakacje? O, tutaj są!

Cholera, miało być coś optymistycznego, ale znowu mi nie wyszło...

Jasny gwint, padam na pysk. Wróciłam z pracy już kawałek czasu temu, a nadal ledwo znajduję siłę żeby sklecić parę zdań. Teoretycznie wyszłam po Bożemu, po 8 godzinach, ale jestem wypluta jak po co najmniej dwunastu. Ba! Wyjazdy do Katowic (wstań przed piątą, wróć do domu o dwudziestej pierwszej) nie męczą mnie aż tak. Co mnie tak zmęczyło? Chaos drodzy państwo, czysty chaos...

Równoczesne umawianie ludzi na rozmowy kwalifikacyjne i testy na kilkanaście różnych stanowisk, próba skoordynowania tego w jakiś sensowny sposób, próba dokonania niemożliwego i upchania dwudziestu rozmów w jeden dzień, ocena cv na bieżąco i jeszcze walka ze sprzętem - jeden (z całych dwóch) telefonów nie ma wyjścia na telefony komórkowe, a Tepsa ma 48 godzin na reakcję. Nie będę już nawet wspominać o zagubionych wnioskach, ludziach dopytujących się o rzeczy, które od ciebie nie zależą i tak dalej, bo tym się zajmuje koleżanka, mnie bolą głównie telefony. No i terminy, całkowicie nierealne terminy - a i tak mówię o tych "wynegocjowanych, wydłużonych". A jutro z rana znowu wycieczka do Katowic, być może w przyszłym tygodniu kolejna...

Ale HR to w ogóle nikomu nie jest potrzebny!

W zeszłym tygodniu przy okazji testów dowiedziałyśmy się z Gonikiem jak to wszystko co robimy nie ma sensu. No ok, może pan nie użył tych słów - stwierdził tylko, że "on nie musi takich testów pisać, on ma X lat doświadczenia w zawodzie i to nie tak się załatwia, a poza tym to on wie jak takie testy wyglądają, wynajmiemy aulę na uniwersytecie, zbierzemy sto osób i to tak naprawdę nic nie sprawdza". Pan ostatecznie na testy nie przyszedł. Z jednej strony trochę szkoda, bo miałam ochotę mu trochę nawrzucać gdyby się znowu rzucał (oczywiście nawrzucać w pełni profesjonalnie, żeby nie było). Z drugiej strony - może i słusznie, po tym jaki cyrk odstawił i tak by tej pracy nie dostał z racji na łatkę "arogancki i konfliktowy". Ale do rzeczy, chodzi mi o to twierdzenie, jakoby to testy nic nie sprawdzały. Oczywiście, że nic nie sprawdzają, w końcu firma zabuliła grubą forsę za licencję zupełnie na darmo, my też jeździmy z tymi testami zupełnie po nic.

Bullshit.
Taki aplikant nie ma pojęcia, do czego nam te testy, jak je wykorzystujemy, albo jak są oceniane. Taki aplikant nie ma pojęcia, co rekruterowi dają te osławione "głupie pytania o pierdoły" na rozmowach kwalifikacyjnych. Aplikant z reguły w ogóle nie wie jak wygląda praca w dziale HR. Ba! Często nie są tego świadomi inni pracownicy tej samej firmy - wnioskując chociażby po dzisiejszym stwierdzeniu naszego dyrektora: "a inne działy myślą, że my tu nic nie robimy".

No właśnie. HR to do niczego niepotrzebny, testy niepotrzebne, rozmowę powinien prowadzić wyłącznie przełożony danego stanowiska (bo HRka przecież nie zna C++ więc nie może zrekrutować informatyka czy programisty), a "młode dziewczynki po prywatnej szkółce zarządzania i marketingu" można spokojnie wywalić bez większej szkody dla firmy. Strasznie mnie to wkurza. Już pomijając fakt, że jestem "młodą dziewczynką po prywatnej szkółce zarządzania i marketingu" (najlepszej w Polsce, ale ciiii...) i taka generalizacja dotyka mnie osobiście - czy naprawdę tak trudno wyobrazić sobie, że praca innych ludzi też zasługuje na szacunek? Wielu ludzi ma paskudną tendencję do umniejszania wagi cudzej pracy, do oceniania jej jedynie po najbardziej zewnętrznych, najbardziej widocznych oznakach. Jakby kompletnie nie ogarniali, że nawet najprostsza praca (którą praca w HRze nie jest) jest potrzebna i zasługuje na szacunek.

To tak dla jasności: ten "zupełnie niepotrzebny" dział w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przerobił prawie cztery tysiące aplikacji. A przeglądanie życiorysów jest tylko niewielkim wycinkiem pracy rekruterów. Już widzę jak menedżerowie robią to sami.

Mwah. Padam na pysk. Chyba pora postrzelać do kosmitów albo pokicać po dachach Jerozolimy...

czwartek, 18 sierpnia 2011

Bo polityka jest gupia

I wyjdzie, że ja to na tym blogu nic nie robię tylko marudzę, jak na Polkę przystało. No ale kurde, nic nie poradzę, negatywne bodźce jakoś silniej wyzwalają moc twórczą (aczkolwiek planuję jeszcze notkę pochwalną na temat nowej serii My Little Pony).
Dzisiejsze marudzenie sponsoruje polityka (jak ja nie cierpię polityki) i absolutnie uroczy sposób w jaki politycy (wszelkiej maści) traktują środowiska LGBT (że o bardziej "odjechanych" queerach nie wspomnę). Na początek dwa linki i cytat z komentarzy pod jednym z nich.
"Czyżby seks homosiów odbywał się na zasadzie "wymiany myśli"? Dziękujemy panu Łysakowi za tak odkrywcze stwierdzenie. Czy pan dyrektor też wymienia myśli w te\n sposób?"
Po kolei zatem, bo i spraw do poruszenia trochę się uzbierało.
Po pierwsze, czuję się rozgoryczona. Nie robiłam sobie dużych nadziei w kwestii tej ustawy. Fakt jednak, że projekt się w ogóle pojawił i to nie z inicjatywy obywatelskiej traktowałam jako dobry znak. Liczyłam, że wywoła dyskusję, oswoi ludzi z myślą, że tak też można. Cieszyło mnie, że temat w ogóle pojawił się w sejmie. ...a potem SLD koncertowo spierdoliło sprawę. Pozostaje nadzieja, że faktycznie Otwarte Forum pociągnie to dalej, ale jak traktować projekt poważnie, jeśli nawet wnioskodawca go olewa? Z innej beczki, czy oni NAPRAWDĘ nie widzą, jak bardzo strzelili sobie tym w stopę? Za późno już na zjednanie sobie bardziej konserwatywnego elektoratu, który związki partnerskie kłuły w oczy. A tym jednym zagraniem pokazali się środowisku LGBT od najgorszej strony. Ja rozumiem kiełbasy wyborcze. Naprawdę rozumiem. Ale odbierać ludziom kiełbasę wyborczą PRZED wyborami... Dawno nie widziałam większej oznaki debilizmu.

Rzecz kolejna, czyli teatry zbrukane przez spotkania gejowskie. I seks, jak są homiki, to na pewno musi być seks. No doprawdy. Strasznie wkurza mnie sprowadzanie homo- czy biseksualistów do genitaliów na dwóch nóżkach. W ogóle wkurza mnie sprowadzanie jakichkolwiek relacji międzyludzkich do seksu, w dodatku w jego najbardziej "prostackiej" formie, w której sam fizyczny akt jest najwyższym dobrem i celem samym w sobie. Dlaczego w kontekście małżeństw mówi się o uczuciach, o uprawianiu miłości, o bliskości, o wspólnym budowaniu rodziny, w kontekście par jednopłciowych zaś o "ruchaniu w dupę" i wibratorach. Ok, seks jest ważny, fajny i w ogóle. Ale przecież w miłości jest tak wiele więcej! I tak, o tym "więcej" można mówić w teatrze. Bo dlaczegóż by nie? Przecież jest tak wiele przedstawień traktujących o miłości, że się najbardziej sztampowym "Romeem i Julią" posłużę (swoją drogą, nie znoszę tej sztuki, główny wątek do mnie kompletnie nie trafia - ot, głupie nastolatki i ich hormony). 
Ależ, zapomniałabym, przecież tu nie chodzi (tylko) o standardowe "sianie zgorszenia", ale też o splamienie świątyni sztuki poprzez - ohyda! - poruszanie problemów społecznych! No tak, to zmienia postać rzeczy. W końcu sztuka to oderwane od rzeczywistości cudo, które ma zachwycać i pozostawiać odbiorcę w uczuciu mentalnego orgazmu wywołanego niezaprzeczalnym pięknem dzieła. Jak to było? Zachwycić, poruszyć, pouczyć? Sztuka od niepamiętnych czasów dotykała problemów społecznych, takich czy innych. Dlaczego zatem nie można by rozmawiać o nich w teatrze? Nie łapię tego. Naprawdę.

Bah. Ludzie są głupi (ale i tak ich kocham).
Z dobrych wiadomości: mrrrr, urlop był jedwabisty, w pracy jakoś tak coraz sympatyczniej i podobno nas chwalą za Wykonanie Planu. I mam czerwone porzeczki!