piątek, 1 kwietnia 2011

Stracone pokolenie, generacja nic, rocznik 89 i Babilon

Tak wracając na chwilę do tematu ostatniej notki. Znalezione na facebooku:
Są normalne piersi ( . )( . ), piersi silikonowe ( + )( + ), piersi idealne (o)(o). Czasami piersiom jest zimno (^)(^),niektóre piersi należą do starszych kobiet \./\./ Oczywiście nie zapominajmy o bardzo dużych piersiach (o Y o), i tych bardzo malutkich (.)(.), No i oczywiście o tych różnych (•)(.). Kochamy je wszystkie! Wklej tą wiadomość do swojego statusu i powiedz ┌П┐(◉_◉)┌П┐ RAKOWI PIERSI !!!!
No sami powiedzcie, czyż nie lepiej zwraca uwagę na problem? :D A teraz do rzeczy.

Kochany czytelniku. Jako iż jestem koszmarnym leniem, zabrakło na tym blogu jakiejś informacji, kto ja właściwie jestem. Karygodne niedbalstwo z mojej strony, wiem, śpieszę nadrobić. Kilka faktów o mnie:
  • na pewno nie znajdę pracy w zawodzie (jakimkolwiek)
  • moje studia są nic nie warte
  • nie wyznaję żadnych wartości
  • nie czytam książek. W ogóle nic nie czytam
  • jestem egocentryczną hedonistką o skrajnie roszczeniowej postawie
  • niczym się nie interesuję
  • mam dysleksję, dysgrafię, platfusa i dyskalkulię
  • a poza tym jestem rozwiązła seksualnie.
Wszystko prawda, w końcu jestem młodą, studiującą kobietą, wychowaną po upadku PRLu (chociaż o rok za starą, żeby pisali o mnie artykuły). Na pewno musi to być prawda, w końcu w gazecie pisali...

Dobrze, a teraz serio. Ostatnimi czasy Wyborcza publikuje artykuł za artykułem na temat tego, jak to dzisiejsza młodzież ma przerąbane (żeby nie powiedzieć brzydziej). Że nie ma pracy, że jest nieprzedsiębiorcza, że zdemoralizowana, znudzona i o wygórowanych ambicjach. Jest w tym ziarno prawdy oczywiście, faktycznie sytuacja młodych na rynku pracy nie jest w tej chwili jakoś szczególnie różowa... co nie zmienia faktu, że za parę dni dostanę pierwszą wypłatę z pracy, której nie szukałam, sama do mnie przyszła. Ale po kolei. NIENAWIDZĘ artykułów o młodzieży. Nie znoszę koszmarnie nadużywanego słowa "pokolenie". W ogóle nie lubię etykiet, mają one taką paskudną cechę, że generalizują i umacniają stereotypy. Bo możemy sobie mówić, że etykietka "generacja nic" wcale nie obejmuje wszystkich jednostek i że ma tylko obrazować Poważny Problem Społeczny. Jasne. Ale ilu jest ludzi, którzy, gdy dowiedzą się ile masz lat, przestaną z tobą rozmawiać, albo nie zatrudnią cię, bo jesteś po filozofii. Albo, co chyba jeszcze gorsze, zaczną cię żałować, że jakaś ty biedna, nie znajdziesz pracy i wylądujesz na zasiłku. Biedna ja.

Dla kogoś kto - tak jak ja - ma problemy z poczuciem własnej wartości, właśnie takie wypowiedzi są silnie demoralizujące. Bo człowiek zaczyna się zastanawiać. Skoro tak wielu moim równolatkom się nie udało, to dlaczego miałoby udać się mnie? Czy naprawdę jestem pozbawioną wartości, zainteresowań i aspiracji szarą główką w tłumie? I na Boga, gdzie są te tłumy facetów (i dlaczego to koniecznie muszą być faceci?), z którymi uprawiam dziki seks w toaletach? Głupie, wiem. Po co się przejmować, sama powinnam wiedzieć jaka jestem i ile jestem warta. Problem polega na tym, że niby skąd mam wiedzieć? Skąd ktokolwiek z nas ma wiedzieć? Przecież postrzegam siebie poprzez pryzmat własnych doświadczeń i - w dużej mierze - komunikatów otrzymywanych z otoczenia. A co jeśli komunikaty są sprzeczne?

Mój ojciec zawsze mi mówił, że muszę być najlepsza we wszystkim i że interesuję się gównami (bo manga, bo fantastyka, gry, psychologia, pisarstwo...). Matka z kolei mówiła, żebym się nie martwiła, będzie mnie kochać nawet z pałami, że mam się całe życie uczyć i żebym się nie spieszyła z seksem "bo koleżanki już". Brat z kolei twierdził, że wszystko jest dla ludzi, tylko żebym się zgłosiła do niego zanim zrobię coś szalonego, to mi da namiary na właściwych ludzi. Osobno wszystko brzmi fajnie. Ale kiedy zestawić te wypowiedzi ze sobą, dodać inne źródła, pojawią się mniejsze lub większe rozbieżności. I okaże się, że równocześnie uważam, że oceny na świadectwie niewiele znaczą i na samą myśl o poprawce robi mi się słabo. Jestem pełna takich sprzeczności. Jestem też głęboko przekonana, że to cecha charakteryzująca cały gatunek ludzki.

A żeby było śmieszniej, to ja kompletnie tych wszystkich pokoleń nie widzę. Tak samo jak statystyczny Polak nie istnieje, nie istnieje też statystyczny przedstawiciel którejkolwiek z wymienionych w tytule notki zbiorowości. Kiedy spojrzeć na jednostki okazuje się, że ze standardową plastikową blondie można prowadzić dyskusje właściwie o wszystkim (a jak nie zrozumie jakiegoś słowa, to zapyta), że pozbawiony aspiracji "pan nic" jest w gruncie rzeczy bardzo zagubionym, wrażliwym człowiekiem, a "stracona" studentka ostatni raz roznosiła ulotki w gimnazjum, żeby pomóc mateczce. Niestety, media lubią etykiety, wydaje się, że spora część społeczeństwa również. I tak to się kręci...

No dobrze, skłamałam. "Stracone pokolenie" widzę, przynajmniej trochę. Tylko że i z nim sprawa nie jest tak prosta. Gazety gęsto rozpisują się na temat objawów, całkowicie niemal ignorując przyczynę problemu, równocześnie szafując (ogólnikowymi i starymi jak internet) radami, jak go przezwyciężyć. Blah blah, bezpłatne staże, blah, praktyki, blah, konkursy, blahblah... Wszystko prawda. Tylko że to rady krótkoterminowe i - moim zdaniem - brakuje im jednej rzeczy (której niestety gazety nie zapewnią).

Prawie rok temu (jasny gwint, jak ten czas leci) siedziałam przed komputerem, kompletnie sparaliżowana strachem, wgapiając się w pracuja w poszukiwaniu oferty praktyk studenckich. Zapewne siedziałabym do dzisiaj, gdyby w końcu nie pojawił się... mail z ofertą. Od osoby, która została poproszona o rekomendacje, a zwróciła na mnie uwagę na uczelni... Co ciekawe, ja na tych konkretnych zajęciach to głównie łamigłówki rozwiązywałam, od czasu do czasu tylko podnosząc łeb i rzucając jakiś komentarz. Nie byłam jedyną osobą, która dostała tego maila, ale mi się udało - ku mojemu zaskoczeniu, sądziłam, że jednak koleżanka przejdzie. I, jak w reklamie, "zostałam na dłużej", spędziwszy w firmie całe wakacje, a potem każdy piątek przez cały semestr. I ciągnie się to za mną, uwierzycie? Miesiąc temu - telefon od szefowej z praktyk, która w międzyczasie zmieniła pracę, czy bym czasem nie pomogła, bo brakuje im rąk do pracy... Płaca marna, ale na waciki (czy też raczej, na kolekcjonerkę nowych Heroesów) zarobię, pracuję w branży i nabywam kolejnych umiejętności (i znajomości, nie oszukujmy się). A wszystko zaczęło się od tego, że pokazałam się od dobrej strony jednej osobie...

Dostałam wtedy te praktyki. Ale prawda jest taka, że momentem przełomowym był dla mnie ten pierwszy mail. Był jak neon "uważam, że dasz sobie radę". Miła odmiana po apokaliptycznej wizji bezrobocia i setek rozsyłanych CV. Jeden pozytywny komunikat pośrod morza negatywnych (najbardziej lubię "trzeba było iść na polibudę". Bo w końcu każdy może zostać inżynierem i to absolutnie nieprawda, że kierunki zamawiane to jedna wielka lipa). Całkowicie poważnie twierdzę, że był to ten moment, który nadał mi rozpędu w kategorii "życie zawodowe". Strasznie dużo się słyszy o tym, jak to młodzi ludzie powinni być silni, przedsiębiorczy i sami sobie radzić, w końcu to już dorośli ludzie - a kompletnie nie docenia się wagi takich właśnie pozytywnych komunikatów czy rad. Poza tym, tak szczerze mówiąc, to dupa a nie dorośli ludzie. W dzisiejszych czasach dzieciństwo wydłuża się znacznie i moi równolatkowie często nie mają wiedzy i umiejetności, które parę dekad temu posiadał przeciętny szesnastolatek. A już o poczuciu braku celu to nawet nie będę zaczynać.

Mwah. Mam dziwne wrażenie, że ta notka nie ma sensu, ale pisałam ją o pierwszej w nocy.