czwartek, 20 stycznia 2011

RRRRRAGE czyli zaskakująco dobry dzień wkurwa

Dzisiejszy dzień oficjalnie jest dniem wkurwa.
Godzina 8.15, docieram do szkoły.
Godzina 8.30, zaczynają się zajęcia. Teoretycznie. Wykładowcy jeszcze nie ma.
Godzina 9.00, wykładowcy nadal nie ma.
Godzina 9.20, ktoś w końcu do niego dzwoni.
Godzina 9.21, wykładowca otwiera lewe oko...
Godzina 10.15, wykładowca dociera na uczelnię i komunikuje studentom, że ponieważ zaspał, to oddać prezentację i wziąć wpisy będzie można JUTRO. Ewentualnie dzisiaj w sali obok, gdzie on jest do 11.45
Godzina 10.16, rozpoczyna się kolokwium z ekonometrii.
Godzina 11.45, kończy się kolokwium z ekonometrii, które zjebałam, zrobiłam półtora zadania na trzy, z czego pół chyba źle - liczyłam trzy razy, dwoma metodami, za każdym razem inny wynik.
Znaczy, nadal istnieje szansa, że dostanę zaliczenie, ale jestem sfrustrowana.
Godzina 11.47, udaje mi się dorwać właśnie wychodzącego faceta i wymóc na nim wpis. Z 4 i 4,5 oczywiście wyszło mi 4, bo jakże. Także facet mnie nastraszył twierdzeniem, jakoby to indeksy jednak były jeszcze używane, wbrew temu, co twierdzi dziekanat. Jeśli to prawda, to wielu miłych życzę, ja wpisów do indeksu nie zbierałam, zbierać nie będę, a oficjalna wersja jest taka, że możemy sobie tymi indeksami tyłek podetrzeć, jeśli taką akurat mamy fantazję.
Godzina 12.15, grupa nic nie wie o zapowiedzianym na dzisiaj ustnym...
Godzina 12.18, wkurwiona psorka i tak rozdaje karteczki, ostatecznie egzamin ustny trwa prawie półtorej godziny i jest egzaminem pisemnym (bo tak).
Godzina 13.30, oddaję karteczkę. Zadaję nieśmiałe pytanie, kiedy można przyjść po wpis.
29 stycznia. W sobotę.
Puppy eyes i odprawianie czarów pod tytułem "ale ja w czwartek jadę do domu" zaowocowało propozycją. Jutro, między 8 a 13. A teraz drodzy państwo konkurs, jak równocześnie być na uczelni i w robocie, które są oddalone od siebie o długość mniej więcej całego miasta. Propozycja numer dwa: poczekać półtorej godziny, aż kobitka skończy zajęcia. Much better, but still frustrating.

Warto jeszcze zaznaczyć, że jutro upływa termin składania zgłoszeń na egzamin LCCI. Aby się zgłosić, należy dostarczyć ksero dowodu, wypełniony formularzyk oraz potwierdzenie wpłacenia drakońskiej sumy 400 złotych na konto uczelni.
Przelew zrobiłam wczoraj.
Wydruku potwierdzenia nie pozwoliło mi zrobić. Nie pozwoliło mi również zapisać takowego potwierdzenia w formie pdf-a. Bo tak.
Oczywiście, mogę zawsze spróbować z uczelni. Ale uczelnianym komputerom nie ufam za diabła, mogę mieć tylko nadzieję, że żaden keylogger mnie nie zje zanim do domu nie dotrę.

A teraz siedzę w sali komputerowej i upuszczam parę. Dzień wkurwa ma tę zaletę, że pomimo megawkurwa przez cały dzień, wszystko RACZEJ udało się lub uda się załatwić w przeciągu tej nieszczęsnej półtorej godziny. Facet od ekonometrii podobno obniżył progi, więc mam szansę zaliczyć ten przedmiot. Jeśli zaś nie zaliczę, to w drodze wyjątku pozwolił mi ewentualnie poprawiać w tym wcześniejszym terminie, teoretycznie zarezerwowanym na poprawki pierwszego kolokwium. Zaliczyłam też psycho, nawet zadowalająco, pomimo ewidentnego nienaumienia się na ostatnie kolokwium. Zdobyłam ten cholerny wpis z Europy i raczej zaliczyłam "egzamin ustny". Wydrukowałam potwierdzenie. Może dzisiaj uda mi się dostać wpis z angielskiego. I skoro już tu jestem, to może nawet się szarpnę i zjem ciepły posiłek. Normalnie święto.





EDIT: W istocie, zaliczyłam "egzamin ustny". Na najwyższą ocenę. Co z kolei, wywindowało mi ocenę końcową o pół stopnia w stosunku do najbardziej optymistycznej wersji X__x

niedziela, 2 stycznia 2011

Życie po mangowemu, czyli dlaczego Japończycy mają przekichane

Treść drodzy państwo, treść!

Dorwałam się do mangi "Life" niejakiej Suenobu Keiko. Próbkę tego, co pani potrafi mogłam już wcześniej zobaczyć w "Vitamin" i spodziewałam się czegoś podobnego. Problem polega na tym, że "Vitamin" ma tomik jeden, a "Life'a" właśnie zaczynam siódmy i zaczyna mną trząść. Ilość rzeczy przedstawionych w tej mandze, które są po prostu ZŁE, jest zatrważająca. Także, mnóstwo dowodów na to, że całe zło tego świata bierze się z niedoskonałej komunikacji. No dobra, może nie całe - są jeszcze ludzie chorzy psychicznie.

Mnóstwo psuj w tekście, czujcie się ostrzeżeni. Najlepiej od razu zabierzcie się za mangę i łypcie na notkę w trakcie.

Zacznijmy od początku, pierwszy rozdział, wątek najlepszej szkolnej przyjaciółki bohaterki. Ja pierdykam, jeśli to jest przyjaźń, to ja dziękuję. Najpierw uśmiechy, wspólne lunche, powroty do domu, ogólnie kwiatki i sielanka... a potem wszystko się psuje, bo przyjaciółce zabrakło jaj na wyznanie "słuchaj, chciałabym ci pomóc w nauce do egzaminów do liceum, ale moje własne oceny na tym cierpią, wrzuć trochę na luz, ok?". Stawiam trzecią nerkę, że bohaterka by zrozumiała, ma dobre serduszko i rzeczywiście zależało jej na tej przyjaźni. Rozumiem, dlaczego Shii-chan potraktowała porażkę na egzaminach jako tragedię - sama bym pewnie tak zareagowała. Rozumiem, dlaczego było jej źle z tym, że bohaterka się dostała, a ona nie. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mogła powiedzieć jej tak prostej rzeczy jak "potrzebuję też czasu na własną naukę". Komunikacja for the win.

Punkt numer dwa, problem wesołych sadystów i stalkerów (ach, jakże mi brakuje zgrabnego polskiego odpowiednika tego słowa...). Ilekroć ten wątek wypełza na wierzch mam ochotę krzyczeć i rzucać laptopem (żaden laptop nie ucierpiał przy tworzeniu tej notki, nie zrobiłabym przecież Sharon krzywdy). Przemoc seksualna budzi we mnie gigantyczną wręcz odrazę, wstręt, gniew - chyba przede wszystkim gniew - aż trudno to wyrazić słowami. Oczywiście, przemoc jako taka jest zła, ale jeśli wmieszać w to sferę intymności... Człowiek nigdy nie powinien być traktowany jak przedmiot. Kropka.
I nie będziemy teraz kontynuować tego wątku, bo mi ciśnienie za bardzo skacze.

Dalej, plotki i znęcanie się. Tragedia omyłek po prostu, byłoby śmiesznie, gdyby tak nie bolało. Dziewczyna idzie pogadać z facetem po szkole? Na pewno chce go odbić koleżance! On przyszedł do jej mieszkania? No to przecież niemożliwe, żeby jej matka wynajęła najlepszego ucznia w klasie jako korepetytora. Bohaterka twierdzi, że nie zrobiła nic złego? KŁAMIE.
Cenię sobie szczerość. Chcę ufać ludziom. Chcę wierzyć, że natura ludzka jest raczej dobra. Przeraża mnie, jak bardzo jeden, nic nie znaczący detal może urosnąć w głowach ludzi, jak może stać się dobrym powodem do nienawiści. I do jej okazywania w sposób nadzwyczaj fantazyjny.

Także: JA PIERDOLĘ, gdzie w tej szkole są nauczyciele?! A przepraszam. Są przecież. I umywają ręce. Niczego nie widzą. Zrzucają winę na ofiarę. Normalnie prawie jak Giertychowskie "zero tolerancji" - wystające gwoździe się dobija, a to przecież ofiara jest plamą na honorze szkoły, nie sprawcy, nie? W końcu to ofiara (wreszcie) znalazła w sobie dość odwagi by powiedzieć głośno "ta kryształowa panienka, taka grzeczna i miła, znęca się nade mną od miesięcy, niszczy mi rzeczy, życzy mi śmierci, każe wynosić się ze szkoły". Na pewno nie potrafi współpracować w grupie. Albo ma problemy z percepcją. Musi się nauczyć działać z ludźmi, nawet jeśli "nie lubi" pewnych osób w grupie. No bomba kurde balans. A jedyna osoba, która próbuje być prawdziwym pedagogiem (zabiera się do tego od dupy strony, ale przynajmniej próbuje) zostaje zaszufladkowana jako "wciskająca nos w nie swoje sprawy".

I (jak na razie) ostatni punkt tego rage'a - skąd Japończycy biorą takie suki? Małe siksy, co to ledwo odkryły co mają między nogami, a manipulują ludźmi bez najmniejszego wahania czy wyrzutów sumienia. A przy tym świetne aktorki, normalnie trzy Oskary się należą. Tak, wiem, że to postępujący trend i w naszym polskim bajorku też się takie znajdą... Ale patrząc na częstość występowania zjawiska w mangach i anime robi się to cokolwiek niepokojące.

Dla wyjaśnienia - nigdy nie doświadczyłam zjawiska "fali", którym tak straszono mnie przed pójściem do gimnazjum. Zdarzały się docinki, dogryzy, podkradanie plecaków - ale plecak zawsze się znajdował w tzw. regulaminowym czasie, a dogryzy nigdy nie przekroczyły pewnych granic. Okrucieństwo młodych przecież ludzi przedstawionych w tej mandze przeraża mnie. Jak można tak nie liczyć się z uczuciami drugiej jednostki? Dla mnie nie do pojęcia.

Jest w tym całym bajzlu jeden jasny punkt. Sojuszniczka. I budująca się w bohaterce odwaga, siła by powiedzieć "nie!", by krzyknąć "nie zrobiłam nic złego". Może uda jej się wyjść z tego cało. Nawet jeśli blizny - zarówno te na sercu jak i nadgarstkach - zostaną na całe życie.


I od lżejszej strony - zawsze byłam przeciwniczką dopatrywania się pairingów tam, gdzie ich nie ma... Ale ja pierdykam, między Ayamu i Hatori naprawdę wydaje się być coś "bardziej" niż zwykła przyjaźń X___x

Także, ich relacja kojarzy mi się trochę z relacją Genevieve/Robin. Minus fakt, że Robin się już zdążyła całkiem nieźle pozbierać.

Mema nie będzie, i tak już za dużo literek.

PS. LOL, kawałek dalej, "It's karma, bitch". Bohaterce rośnie kręgosłup, dobrze!