Godzina 8.15, docieram do szkoły.
Godzina 8.30, zaczynają się zajęcia. Teoretycznie. Wykładowcy jeszcze nie ma.
Godzina 9.00, wykładowcy nadal nie ma.
Godzina 9.20, ktoś w końcu do niego dzwoni.
Godzina 9.21, wykładowca otwiera lewe oko...
Godzina 10.15, wykładowca dociera na uczelnię i komunikuje studentom, że ponieważ zaspał, to oddać prezentację i wziąć wpisy będzie można JUTRO. Ewentualnie dzisiaj w sali obok, gdzie on jest do 11.45
Godzina 10.16, rozpoczyna się kolokwium z ekonometrii.
Godzina 11.45, kończy się kolokwium z ekonometrii, które zjebałam, zrobiłam półtora zadania na trzy, z czego pół chyba źle - liczyłam trzy razy, dwoma metodami, za każdym razem inny wynik.
Znaczy, nadal istnieje szansa, że dostanę zaliczenie, ale jestem sfrustrowana.
Godzina 11.47, udaje mi się dorwać właśnie wychodzącego faceta i wymóc na nim wpis. Z 4 i 4,5 oczywiście wyszło mi 4, bo jakże. Także facet mnie nastraszył twierdzeniem, jakoby to indeksy jednak były jeszcze używane, wbrew temu, co twierdzi dziekanat. Jeśli to prawda, to wielu miłych życzę, ja wpisów do indeksu nie zbierałam, zbierać nie będę, a oficjalna wersja jest taka, że możemy sobie tymi indeksami tyłek podetrzeć, jeśli taką akurat mamy fantazję.
Godzina 12.15, grupa nic nie wie o zapowiedzianym na dzisiaj ustnym...
Godzina 12.18, wkurwiona psorka i tak rozdaje karteczki, ostatecznie egzamin ustny trwa prawie półtorej godziny i jest egzaminem pisemnym (bo tak).
Godzina 13.30, oddaję karteczkę. Zadaję nieśmiałe pytanie, kiedy można przyjść po wpis.
29 stycznia. W sobotę.
Puppy eyes i odprawianie czarów pod tytułem "ale ja w czwartek jadę do domu" zaowocowało propozycją. Jutro, między 8 a 13. A teraz drodzy państwo konkurs, jak równocześnie być na uczelni i w robocie, które są oddalone od siebie o długość mniej więcej całego miasta. Propozycja numer dwa: poczekać półtorej godziny, aż kobitka skończy zajęcia. Much better, but still frustrating.
Warto jeszcze zaznaczyć, że jutro upływa termin składania zgłoszeń na egzamin LCCI. Aby się zgłosić, należy dostarczyć ksero dowodu, wypełniony formularzyk oraz potwierdzenie wpłacenia drakońskiej sumy 400 złotych na konto uczelni.
Przelew zrobiłam wczoraj.
Wydruku potwierdzenia nie pozwoliło mi zrobić. Nie pozwoliło mi również zapisać takowego potwierdzenia w formie pdf-a. Bo tak.
A teraz siedzę w sali komputerowej i upuszczam parę. Dzień wkurwa ma tę zaletę, że pomimo megawkurwa przez cały dzień, wszystko RACZEJ udało się lub uda się załatwić w przeciągu tej nieszczęsnej półtorej godziny. Facet od ekonometrii podobno obniżył progi, więc mam szansę zaliczyć ten przedmiot. Jeśli zaś nie zaliczę, to w drodze wyjątku pozwolił mi ewentualnie poprawiać w tym wcześniejszym terminie, teoretycznie zarezerwowanym na poprawki pierwszego kolokwium. Zaliczyłam też psycho, nawet zadowalająco, pomimo ewidentnego nienaumienia się na ostatnie kolokwium. Zdobyłam ten cholerny wpis z Europy i raczej zaliczyłam "egzamin ustny". Wydrukowałam potwierdzenie. Może dzisiaj uda mi się dostać wpis z angielskiego. I skoro już tu jestem, to może nawet się szarpnę i zjem ciepły posiłek. Normalnie święto.
EDIT: W istocie, zaliczyłam "egzamin ustny". Na najwyższą ocenę. Co z kolei, wywindowało mi ocenę końcową o pół stopnia w stosunku do najbardziej optymistycznej wersji X__x
Uuuuuuu... Faktycznie, dzień wkurwa >.>
OdpowiedzUsuńNie martw się, ważne, że załatwione! Jak ja się w końcu zbiorę, żeby coś napisać, pewnie będzie w podobnym tonie - no i ja nie mam dnia wkurwa, mam tydzień wkurwa permanentnego.
Also, kocham tę piosenkę.
Ja też ją uwielbiam. I mam DOBRY dzień :>
OdpowiedzUsuń*trzyma kciuki*
OdpowiedzUsuńMi z kolei piosenka obojętna, ale teledysk ma super optymistyczny.
Typowy dzień z życia każdego studenta w sesji, ojj tak :)
OdpowiedzUsuń